Blokhaus C
Izabela Degórska

Otto Braun nie lubił ludzi. Był tylko jeden, jedyny moment, w którym nie budzili w nim rozdrażnienia - kiedy nic nie mówili, o nic nie pytali, kiedy ich oczy nie patrzyły w ten charakterystyczny, oceniający sposób. Kiedy po prostu cicho leżeli na jego stole do sekcji. Chłód sali, ostry zapach środków dezynfekujących, zimny, metalowy blat, niebieskie światło świetlówki, w którym nawet świeże zwłoki wyglądały jak wyjęte z grobu, to wszystko sprawiało, że choć przez chwilę był sobą - tym dawnym, opanowanym, perfekcyjnym Otto, tym Otto, który miał kochającą żonę i świetnie zapowiadającego się syna.

- Siostro - syknął - ile razy mam powtarzać: do słoika! Do słoika! Po cholerę tu siostra stoi?

  Frau Edetraut bez słowa zgarnęła zieloną wątrobę z metalowej miski i wrzuciła ją do słoja. Wątroba wpadła z cichym mlaśnięciem. Kobieta mocno zacisnęła dłoń na szkle. Niemal bezgłośnie wypuściła powietrze z trudem hamując irytację. Szybko i sprawnie uporządkowała narzędzia ostentacyjnie zerkając na wiszący zegar. Wreszcie wyszła, ocierając wilgotne rękawice o ceratowy fartuch.

 Otto potarł wysokie czoło i spojrzał w twarz wychudzonych zwłok. Ciemnowłosy mężczyzna, może dwudziestoletni, po trzynastomiligramowej dawce preparatu dwudziestej ósmej serii. Dłonie o przeraźliwie wygiętych palcach i brązowych paznokciach zastygły w śmiertelnym skurczu. Chyba bolało? Później sprawdzi w dokumentacji. Nieruchome oczy wpatrywały się w sufit, tak jak lubił. Nieco wytrzeszczone i kojąco martwe. Niebieskie. Niebieskie, takie jakie miał Matias. Jak Matias. To chyba zdecydowało, że postanowił przerwać pracę. Nie, żeby trzęsły mu się dłonie domagając się kolejnej dawki ciepłej wódki. Nie. Po prostu za bardzo przypominał mu Jego. Kiedyś pociągnąłby pracę do końca. Żadnych niepokrojonych trupów w kolejce. Zwłaszcza po tej ostatniej serii eksperymentów na bliźniętach. Ale dziś po prostu wytarł dłonie, jednym ruchem zdjął fartuch i wyszedł, nawet nie przykrywając zwłok.

  Frau Edetraut zamykała właśnie torebkę, przebrana do wyjścia. No tak, jakieś kłopoty rodzinne, sam ją zwolnił. Skłoniła lekko głowę ukazując równiutki przedziałek na swych rzadkich, jasnych włosach i bez słowa opuściła blok. Chyba znowu się obraziła, głupia baba.

  Otto wolno i bardzo starannie założył wysłużony garnitur, kapelusz i rękawiczki, i wyszedł na rozświetlony słońcem plac. W nozdrza momentalnie uderzył go odór niemytych ciał. Ruszył szybkim krokiem, by nawet mimowolnie nie zatrzymać wzroku na więźniach. Stali jak cienie, na granicy jego widzenia - cisi, nieruchomi, z karnie spuszczonymi głowami. Byle szybciej stąd wyjść, już tu nie być, odetchnąć wreszcie powietrzem, w którym nie ma śmierci.


*   *   *

Łomot wyrwał go ze snu tak gwałtownie, że aż chwycił się za serce. Przez moment zastanawiał się, gdzie jest. Pewnie nagły wypadek, dedukował, tylko szepnę Heldze… Wyciągnął dłoń po jedwabny szlafrok… No tak, Helgi już nie ma. Już nie ma.

- Herr Doktor! - ktoś dobijał się nieustannie.

- Donnerwetter, czego! - warknął otwierając drzwi.

  Frau Edetraut była szara na twarzy, z trudem chwytała powietrze. Za nią stało dwóch strażników z obozu z nieodłącznymi karabinami. Byli tacy ogromni, że przesłaniali sobą całe światło korytarza. Ironicznie skrzywił usta. Chyba nie chcą, żeby ratował jakiegoś więźnia? Nie tu. Przecież nie tu, w Birkenau!

- Doktorze, tam coś się dzieje - kobieta chwyciła go za rękę.

- No to co? Jutro.

- Nie, nie jutro. Teraz.

- Ależ siostro, tam wszystko może poczekać.

  Chciał zatrzasnąć jej drzwi przed nosem, jednak strażnik był szybszy. Wsunął but za próg i tylko trącił go karabinem. W Ottonie aż się zagotowało.

- Czy wam, żołnierzu, już całkiem odbiło? Po jaką cholerę mam się wlec po nocy?!

- Mam rozkaz doprowadzić - odpowiedź była taka rzeczowa i taka bezbarwna. Ten brak emocji u strażników zawsze go zaskakiwał.

  Frau Edetraut kiwnęła potakująco głową. Jej szeroko otwarte oczy kryły przerażenie, dłoń zaciśnięta na torebce lekko dygotała. Dopiero teraz zauważył, że nawet nie zdążyła związać włosów. Strach ścisnął mu gardło. Boże, co się stało?

  Kominy pracowały pełną parą. Tłusty, cuchnący dym wisiał niemal nad samą ziemią. Szybkim krokiem przemierzyli kwatery strażników i bloki więźniów. Kierowali się najwyraźniej do północnej część obozu, do pomieszczeń, w których pracował. Najpierw minęli baraki z mężczyznami do doświadczeń, potem z kobietami, wreszcie z dziećmi, a na końcu największą jego chlubę - laboratorium, gdzie pracował na bliźniętach. Zostały tylko prosektoria. Co, do cholery? Spojrzał pytająco na truchtającą obok kobietę, ale ona tylko potrząsnęła głową. Kiedy dotarli do bloku operacyjnego, zatrzymała się na jego progu. Całe jej ciało mówiło, że nie zrobi ani kroku dalej. Przystanął obok roztrzęsionej asystentki. Baba wielka jak piec, która bez drgnienia powiek robiła w jego laboratorium wszystko. Wszystko, niezależnie od tego jak głośno krzyczeli ci… ci… więźniowie. Co mogło wytrącić z równowagi taką kobietę?

  Strażnik pchnął go lufą do środka. Jego - cywila! Lekarza! Naukowca! Niemca! To doprawdy niedopuszczalne. Z pewnością nie omieszka o tym wspomnieć w protokole. Obrzucił nienawistnym spojrzeniem postać zwalistego mężczyzny w mundurze, jego zaciśnięte blade usta i krzaczaste brwi tworzące jedną poziomą kreskę. Co za tępa gęba! W takich chwilach doprawdy wątpił w wyższość aryjskiej rasy. No, w każdym bądź razie wyższość absolutną. Mocniej nacisnął na głowę kapelusz i wszedł do zimnego pomieszczenia skąpanego w niebieskim świetle.

  Na stole leżały odsłonięte zwłoki, co je dzisiaj… wczoraj… tak, to już wczoraj… No i co z tego? Strażnik, który pchnął go kolbą, wyciągnął dłoń i wskazał coś w głębi. Czy mu się tylko wydawało, czy ta dłoń drżała?

- No i o co chodzi? - burknął w przestrzeń.

  Strażnik milczał, jakby głos uwiązł mu nagle w gardle.

- Tam, doktorze. Tam. Niech pan tam idzie -  wyszeptał ten drugi. Ściskał karabin tak mocno, że aż nabrzmiały mu żyły na skroni. Zdjął hełm odsłaniając rude włosy i otarł wierzchem dłoni spocone czoło. Nie rozkazywał. Prosił.

  Strażnik z krzaczastymi brwiami nawet nie przekroczył progu, tylko wciąż wskazywał coś drżącą ręką.  Otto Braun spojrzał za palcem w czarnej, skórzanej rękawicy. Za tą ręką, przed którą drżały tysiące więźniów. W głębi, tam gdzie leżały ciała do sekcji, coś fosforyzowało. Zaintrygowany wszedł do środka. To prawda, ostatnio mocno się zaniedbał, a przecież trzeba robić notatki na bieżąco… Do tego chłodnia miała ograniczoną pojemność i te ciała rozkładały się tu właściwie od kilku… , nie, kilkunastu już dni. To dlatego wylewali na podłogę tyle lizolu. Wiadomo, smród, ale żeby świeciło? Podszedł jeszcze bliżej. I jeszcze bliżej…

  Blask bił od jednej z bliźniaczek. Za zasłoną leżały zwłoki kilkuletniej dziewczynki, zmarłej jakieś trzy tygodnie temu. Od dawna tu karnie czekała na swoją kolej. Była chyba z trzydziestej drugiej serii. A może z trzydziestej trzeciej? Jakiś zielonkawy obłok unosił się nad jej głową. No i ten trudny do określenia mdlący, słodkawy odór, nieco inny, tak, zupełnie inny niż ten, który towarzyszy śmierci.

- I co? - przenikliwy szept Frau Edetraut niemal postawił mu włosy.

- Gówno. A co ma być?

- Herr Doktor, ona przecież oddycha!

  W normalnej sytuacji po prostu by się żachnął. Ale to nie była normalna sytuacja. Drżącą ręką odsunął prześcieradło oddzielające tę, zawsze nieco mroczną, część pomieszczenia i wtedy dziewczynka ukazała się mu w całej okazałości. Napuchnięta, z sinymi plamami opadowymi i charakterystycznie zaciśniętymi z bólu palcami. Dziwne, jej głowa nie była łysa, lecz porośnięta krótkimi, jasnymi włosami. A klatka piersiowa… jej klatka… ona… miarowo się unosiła. Gazy? Może to gazy?

 Ostry snop światła przeszył półmrok. To jeden ze strażników, ten odważniejszy, rudowłosy, wszedł tu za nim z latarką.

- Tak lepiej, Herr Doktor?

- Zgaś to. Po lewej jest kontakt.

  Strażnik posłusznie włączył kolejną świetlówkę. Światło zamrugało, a kiedy rozbłysło, ujrzał obłok pary wysuwający się z sinych ust.

- O Gott, oddycha. Naprawdę oddycha.

- Nie tylko.

  Strażnik cofnął się kilka kroków zasłaniając się ciągle karabinem. Nogi trzęsły się mu przy każdym stąpnięciu. Dziewczynka wydała z siebie ciche rzężenie i, ledwie zauważalnie, mrugnęła. Napięcie jej palców jakby zelżało.

- Polnische Schweine! Jak to się rozniesie, nie damy rady ich nigdy powybijać!

- Cicho, kretynie - syknął Otto. - To o wiele ważniejsze. Trzeba to zbadać. Może… może znaleźliśmy sposób na wieczne życie?

  Strażnik wciąż szedł tyłem, a jego włosy z każdą chwilą stawały się coraz bledsze.

- Nie. Nie. Nie!

- Pójdziesz zameldować… - Głuchy rumor przerwał mu w pół słowa. Odwrócił się, lecz nigdzie nie widział rudzielca. Gdzie on jest?

  Strażnik leżał na podłodze, akurat pod stołem do sekcji, sztywny jak rozbebeszony nad nim trup z wczorajszego krojenia. Otto podsunął mu pod nos sole trzeźwiące.

- Hej, jak ci tam, żołnierzu? Lepiej?

- "I powiedział, wstań i idź… I Łazarz poszedł…" - bełkotał rudowłosy mężczyzna. Oczy miał rozbiegane i wilgotne. - A jeśli on jest?

- Kto?

- Bóg. Jeśli on istnieje? To musi być znak - przeżegnał się pospiesznie.

- Jesteście idiotą, żołnierzu. To eksperyment, tylko eksperyment. Widać wyszło nam coś, czego nawet żeśmy nie zakładali. A Bóg? Nie licz, że istnieje. Nie tu, nie teraz.

- Nie, to znak, na pewno znak. A my jesteśmy potępieni - ogromny facet łkał jak dziecko.

  Otto Braun trzasnął go w pysk.

- Boga nie ma, słyszysz, nie ma! Gdyby był… tego wszystkiego by nie było, słyszysz? Nie było! A Helga… i Matias… oni by byli! Oni! Oni by byli!

  Strażnik zamilkł. Jego włosy były białe jak śnieg.

*   *   *

Skronie pulsowały mu przeszywającym bólem, zamknięte powieki marnie odgradzały od niedoskonałego świata i zamiast litościwie koić ciemnością, wpuszczały niechciane obrazy. Matias, jego syn, piękny, silny, mądry chłopak… Czemu się uparł? Po cholerę się pchał na tę pocztę? Na tę durną, gdańską pocztę? I tak by ją dobyli i bez niego. Ale on, taki wspaniały, zawsze najlepszy, nie, on musiał, przecież znał, przecież tam mieszkał. A miało być inaczej… Czekała go taka przyszłość! Byłby lekarzem, doktorem, może nawet profesorem? Mocniej zacisnął powieki, lecz z kłębowiska czerwonych kół wciąż wyłaniała się postać jego chłopca przykrytego prześcieradłem u niego w szpitalu… I ten krzyk Helgi - przejmujący, łamliwy, przepełniony bólem do ostatka. Jak ona go wtedy nienawidziła - za tę wojnę, za syna, za wszystko co się stało później… Musiała zamilknąć. Nie mogła przecież tak krzyczeć, tak ciągle krzyczeć… Dłonie samoistnie zacisnęły się jak wtedy, na jej szyi…

- Herr Doktor, proszę nie spać - asystent profesora Kulmana potrząsnął go zdecydowanie za ramię. - Teraz pana kolej na obserwacje.

  Wolno otworzył oczy, odrzucił koc, wstał. Te polowe warunki to już nie na jego zdrowie. Zszedł na dół, gdzie z trudem przetransportowali fosforyzujące ciało. Z trudem, bowiem tylko on zdecydował się je dotknąć. Tylko on był gotów popychać metalowe łóżko na kółkach, przełożyć małe ciałko do samochodu… Frau Edetraut podeszła wtedy do niego z nabożnym lękiem i spytała cicho: "Zimna? Czy jest zimna?" Była zimna, jak wszystkie trupy. Mimo mgiełki oddechu. Temperatura: 17 stopni i rosła. Zebrane w środku nocy konsylium stanęło w bezpiecznej odległości dwóch metrów, jakby można było stamtąd cokolwiek zbadać, i zdało się na jego relacje. Potem rozpoczęto obserwacje i szczegółowe notatki.

  Na środku akademickiej auli leżała na szpitalnym łóżku Ona, opleciona ściągniętą pospiesznie aparaturą. Leżała nieruchomo, jej pierś lekko unosiła się w oddechu, paluszki miękko spoczywały na białym prześcieradle. Martwe, błękitne oczy wpatrywały się w sufit. Raz na 40-48 sekund mrugała. Układ krwionośny zdawał się nie funkcjonować, serce nie biło. Chociaż… zanotował jakby pojedyncze uderzenia, ale mógł być to jakiś stuk, zakłócenia. Z każdą chwilą ustępowały oznaki rozkładu i teraz dziewczynka wyglądała właściwie jak żywa. I wciąż rosły jej włosy - jasne, jedwabiste, wijące się w kędziory.

  Na podstawie papierów ustalono, że jest to Maria Bochnacka, lat 5, urodzona w Brezlau, Polka, zmarła 14. października 1943 roku, czyli dwadzieścia dni temu, po serii eksperymentów wykonanych w bloku C, w Birkenau. Nikt jednak tak o niej nie myślał. Dla nich nie była przecież człowiekiem nawet wtedy, kiedy umierała, zaś teraz… Teraz, kiedy tak leżała śliczna jak z obrazka, z różowymi policzkami i tymi przerażającymi, martwymi oczami wlepionymi w jeden punkt…  ze wstrętem dotykali ją dłońmi w gumowych rękawiczkach, nikt nie podał jej wody, nikt nie chciał nawet myśleć, co kryje się za malutkim ciałkiem ożywionym nieznaną siłą. Co odważniejsi zbliżali się do dziewczynki i spoglądali w jej nieruchomą twarz, a następnie z ulgą oddalali się na bezpieczniejsze pozycje. Analizowali wyniki badań, kręcili głowami, porównywali z badaniami siostry-bliźniaczki. Ponownie kręcili głowami. Profesor Kulman osłuchał ją dwukrotnie, potem długo odpoczywał w zaciszu gabinetu. Wrócił podejrzanie odprężony, lekko chwiejnym krokiem. Otto był pewien, że strzelił sobie morfinę. Jego asystent wykonał na ciele kilka nacięć skóry. Krew nie wypływała, tylko ciemna pręga była znakiem, że powłoka została przerwana. Mijały godziny i wciąż nic się nie działo.

 O szóstej trzy mała nagle uniosła nieco głowę. Wszyscy zamarli. Skonsternowani patrzyli na nią szeroko otwartymi oczami. Mała położyła głowę. Odetchnęli. Wtedy wokół ciałka zaczęły przelatywać niebieskie światła - oplatać je, muskać, wreszcie - jakby wypełniać. Przerażeni lekarze padli plackiem na ziemię. Co pewien czas błękitne światło przelatywało nad ich głowami, wtedy niemal przywierali do podłogi. W auli rozszedł się zapach. Nie, nie był to z pewnością ozon. Otto od razu go poznał, był taki jak tam, w prosektorium, tylko jakby bardziej ożywczy. Zaintrygowany spojrzał na środek auli… Dziewczynka unosiła się lekko nad łóżkiem, może na szerokość dłoni. Jej naprężone ciało rozświetlał srebrzysty blask. Opleciona aparaturą wyglądała jak owad w sieci.

- Pik! Pik! Pik!

  Dźwięk aparatury rejestrujący pracę serca przyprawił ich niemal o masowy zawał. Zatem ono… biło. Biło miarowo.

- Braun, temperatura! Niech pan sprawdzi temperaturę! - szepnął spod stolika profesor Kulman. Otto poznał go bardziej po łysinie, niż po ściśniętym głosie.

- Ja? A dlaczego ja? - próbował bezskutecznie zaprotestować, ale powszechny syk mógł znaczyć tylko jedno. Wstał więc i na miękkich nogach podszedł do tego wiszącego w powietrzu monstrum…, do potwora…, do… Co to do cholery było?!

- I jak? Zimna? Czy jest zimna? - Kulman spytał dokładnie tak samo jak frau Edetraut kilka godzin temu.

Otto pochylił się wolno nad martwym-żywym dzieckiem. Niebieskie oczy patrzyły na niego przytomnie. Cofnął się przerażony. Z rąk wypadł mu termometr tłukąc się z brzękiem na tysiące kawałeczków.

- Ona mnie widzi! Patrzy się!

  Przez salę przeszedł szept. Lekarze zmordowani całonocnym czuwaniem gestykulowali do siebie zza mebli.

- Co mówi?

- TO się patrzy.

- Widzi?

- Widzi.

  Niebieskie światła wokół dziewczynki niespodziewanie przygasły, mała zaś spoczęła na łóżku.

- Braun… Doktorze Braun… Leży? - zduszonym szeptem pytał Kulman.

- Tak, profesorze.

- I… nie…, no wiecie… - słowa, które by opisywały niezrozumiałe zjawisko nie chciały mu przejść przez gardło. Był przecież naukowcem, lekarzem, a nie, pożal się Boże, spirytystą!

- Nie unosi się. Leży jak trup.

  Przez salę przebiegł nerwowy chichot.

- Jak trup. Dobre, jak trup! - asystent Kulmana uderzył się dłonią w kolano. Spiorunowany spojrzeniem profesora nagle zamilkł. Bez słowa podał Ottonowi kolejny termometr i lekko pchnął go w stronę łóżka.

  Otto delikatnie wsunął termometr pod pachę dziecka. Wielkie, błękitne oczy śledziły każdy jego ruch. Kiedy cofnął się od łóżka, dziewczynka uniosła się na łokciach. Asystent Kulmana pchnął go ponownie w stronę dziecka. Dziewczynka położyła się. Otto kilkoma trąceniami palca poprawił przekrzywiony termometr.

- Widzi, naprawdę widzi - słyszał pełne ekscytacji szepty.

- Przecież mówiłem.

- Coś takiego.

  Mężczyźni wstali, otrzepali spodnie, stanęli w grupkach bliżej łóżka. Naukowa ciekawość okazała się silniejsza od strachu. Byli zaintrygowani.

- I jak temperatura? Ile?

  Sięgnął po termometr.

- W normie.

- To znaczy ile? - Kulman wybałuszał na niego swe okrągłe oczy. - Ile? Przecież norma… Jaka tu norma?

- 36, 6.

- Co za pokaz! Ta lewitacja… Tajemnicze błyski - emocjonował się asystent. - Kiedy to opublikuje prasa…!

  Wszyscy spojrzeli na niego jak jeden mąż. Potem zaś na profesora.

- Prasa! - prychnął profesor Kulman - Tego nam tylko brakowało! Jakieś głupawe nagłówki! Nie. To za duża sprawa. Tajemnica służbowa! Nawet rodzonej matce… To trzeba zbadać, przeanalizować. To wielkie wydarzenie naukowe. No i musi być opinia partii. Taka sprawa! Nie zdziwiłbym się, gdyby sam Fuhrer…

  Chrząknął, otarł chusteczką wilgotny kark. W zapadłej nagle ciszy wszyscy poczuli brzemię doniosłej chwili. Tak, to oni, Niemcy pokażą światu… No, może jeszcze nie wiedzą co, ale pokażą. W odpowiedniej chwili.

  Mała, wciąż nieświadoma wagi swego sprzecznego z naturą istnienia, zamknęła oczy. Miarowy, powolny oddech poruszał jej piersią. Policzki miała zaróżowione… Wyglądała tak niewinnie. Zupełnie jakby naprawdę żyła. Otto poczuł jak przechodzi go dreszcz. Potwór!

- I co pan o tym sądzi? - profesor w zakłopotaniu tarł teraz chusteczką łysinę.

- Śpi.

- Śpi. Śpi. Śpi - przeszedł szept po auli.

- Ile to może potrwać? - Kulman zastanawiał się na głos, lecz tak naprawdę każdy zadawał sobie inne pytanie: Czy teraz sam może się trochę przespać? Katedra dysponowała pokojami gościnnymi i doprawdy… ileż można wymagać… Nawet na froncie wschodnim śpią.

  Ciszę przerwał stukot obcasów adiunkta. Wszedł wojskowym krokiem, wyprężył się i wsunął w dłoń profesora meldunek. Wyszedł bez słowa, nie czekając na odpowiedź. Kulman spojrzał na drobne pismo, odsunął kartkę na odległość ramienia, wreszcie zniecierpliwiony podał ją asystentowi.

- No, co tam piszą, Miller - mruknął.

- Profesorze - asystent nachylił się do ucha Kulmana - mamy sygnał z dowództwa, że… - tu jego szept był już tak ściszony, że mimo chęci Otto nic więcej nie usłyszał.

- Hm, no tak… - spięta twarz Kulmana rozluźniła się w uśmiechu. - Zatem, panowie, zasłużona przerwa.

  Zgromadzeni lekarze, wreszcie odprężeni, zaczęli układać swoje notatki, dopijać resztki napojów. Asystent Kulmana nawet przykrył kocem śpiące ciało. Tak, ciało, ciągle tak o nim myśleli. Po krótkiej naradzie ustalono, że na straży zostanie dwóch asystentów z patologii. Zaraz powinni tu dotrzeć. I może lepiej… za dużo im nie mówić. Żeby się nie zniechęcili.

*   *   *

Otto powitał poranną szarugę z prawdziwą ulgą. Po tych wszystkich stresach, napięciach i trzydniowej szarpaninie z tym… czymś, otrzymał wreszcie przepustkę. Dostał nawet służbowy samochód. Wprawdzie bez kierowcy, ale zawsze. Jechał więc, mimo potężnego zmęczenia, ukontentowany. Mijał zaspane ulice, wyłaniające się z mroku niskie budynki, ciemniejące plamy drzew i kiwających się na posterunkach żołnierzy. Uchylił lekko szybę, by strumień powietrza go orzeźwił.

  TO nie robiło więcej problemów. Żadnych świateł, lewitacji. Siedziało w zaciemnionej auli, ukryte przed wzrokiem niepożądanych osób, piło niewielkie ilości wody, patrzyło głodnym wzrokiem, ale nie jadło. Czasem spacerowało między katedrą a krzesłami wolnym, lunatycznym krokiem, siadało naprzeciw asystenta lub lekarza, ujmowało w swą zimną dłoń rękę delikwenta i wpatrywało się w niego swymi błękitnymi oczami. Nikt długo nie był w stanie tego wytrzymać. Wszyscy bledli i szybko zabierali ręce.

  Dziecko nie mówiło. Nie czuło bólu. Nie krwawiło. Rany po nacięciach i przyżeganiach błyskawicznie się goiły. Długość włosów ustabilizowała się. Co zaskakujące, przytomnie patrzyło tylko na niego. Budząc w Otto mieszaninę lęku i fascynacji, wodziło wciąż za nim wzrokiem jak pies.

  Byli już tacy wyczerpani. Kiedy wieczorem wcięło gdzieś tego dupka Millera, Kulman wywalczył wreszcie dla nich przepustki. Otto jechał więc teraz z dawno nieodczuwanym samozadowoleniem. Herr Gott!, ale zrobił wrażenie. Takie coś… Teraz na pewno przejdzie do historii medycyny. Może nawet dostanie Nobla? No, z tym Noblem to się rozpędził. Już w szatni słyszał, że chcą go odsunąć od dalszych badań. Alkoholik, degenerat, schizofrenik - to były te najłagodniejsze, powtarzane szeptem określenia. Dobre sobie, i kto to mówi? Morfinista! Aż się żachnął. Ale tego odkrycia mu nie odbiorą. Już widział swoje nazwisko wydrukowane na pierwszej stronie Magazynu Medycznego: "Otto Braun pokonuje śmierć!" Rany! On! Dla takiej chwili warto żyć. Wiadomo, trzeba będzie jeszcze długo… no i trzeba będzie badać TO. Ale da radę. Da. Od tej chwili koniec z wódką. Kieliszek koniaku do kawy, nic więcej. A jak go rzeczywiście odsuną? Nie. Za bardzo się Jej boją. Będzie kontynuował badania, ściągnie Frau Edetraut. Ona wszystko…

  Kiedy był już nieopodal domu kątem oka ujrzał jakby obłok dymu. Przysunął twarz w stronę lusterka - wyraźnie było widać, że z tyłu jego samochodu unosiły się opary. Gwałtownie wcisnął hamulec, aż rzuciło. Pali się? Co znowu? Czyżby polscy bandyci? Że też nie da się tego utemperować! Wysiadł i kilkoma szybkimi krokami dotarł do tyłu samochodu przykrytego plandeką. Spod sterty koców sunęła para - cuchnąca i żółtawa. Zerknął na nowe, skórzane rękawiczki i niechętnie chwycił brzeg materiału w dwa palce. Dym buchnął mu prosto w twarz. Siarkowodór? Opuścił koc wachlując się dłonią. Kiedy minął atak kaszlu i niekontrolowany strumień łez, ponownie ostrożnie uniósł materiał. Żółtawy opar sączył się ospale. Zerknął głębiej i ze zdumienia aż przysiadł. Spod kłębowiska patrzyły na niego przestraszone, ogromne, błękitne oczy. Dziewczynka kuliła się, zasłaniała.

- Nie! Nie! - wołała po polsku. Była taka przerażona!

Coś drgnęło w jego sercu. Tak mógł się bać tylko… człowiek. Dziecko.

  Na małe rączki przytrzymujące z drugiej strony koc padły pierwsze promienie słońca, i wtedy ciało zaczęło niemal rozpuszczać się w oczach. Dziewczynka z krzykiem schowała się pod plandekę. Dygotała, zanosiła się płaczem.

- Światło! To światło! - zreflektował się. Narzucił na dziecko wszystkie koce, aż wreszcie dym się rozproszył.

  Wtedy do niego dotarło - Ona mówiła!

- Hőrst du mich?

Cisza. Może nie rozumie? No pewnie, przecież to Polka. Jak jej tam było? Marysia!

- Marysja, ty, Marysja? Slysyś? - wystękał z trudem.

  Skąd? Skąd się tu wzięła? Jakim cudem? I co się z nią dzieje?

- Marysia - usłyszał stłumiony głos. - A ty - Otto. Otto dobry?

  Aż się wyprostował. Mała mówiła po niemiecku. Tak, Polka, ale z Brezlau. Czyżby wszystko rozumiała?

- Rozumiesz mnie?

- Otto dobry?

  To nie była konsternacja. Chyba raczej szok. Czy on jest dobry? Dobry? Co to jest dobro? I kto go o to pyta? Spojrzał na trzęsący się tłumoczek, zdeformowane paluszki wystające spod kocy, na których błyskawicznie ujawniały się ślady rozkładu i… I nagle, w najmniej oczekiwanym momencie uznał człowieczeństwo tego czegoś, co kryło się pod stertą szmat. Wziął w ramiona przerażone dziecko, istotę skażoną rozkładem, śmiercią. Dziewczynkę, która wróciła z Tamtej strony.

- Cii, już dobrze - szepnął - już dobrze.

  Ruszył truchtem do domu, kopnął w drzwi. Raz, drugi. Usłyszał szuranie pantofli.

- Otwierać! - wrzasnął.

  Zaspana twarz Marty, jego służącej, zastygła w niemym zdumieniu w szparze uchylonych drzwi. Otworzył je na oścież kolejnym kopniakiem. Kobieta w ostatniej chwili odskoczyła przed uderzeniem. Wparował do mrocznego wnętrza.

- Zasłoń okna!

- Ale przecież… są zasłonięte.

  Rzeczywiście. Odetchnął i ruszył do gabinetu.

- I dobrze. Przynieś z samochodu moją torbę. Szybko! Schnell!!!

  Czuł odór rozkładających się zwłok oraz wiotczejące w jego ramionach drobne ciałko. Położył dziewczynkę na lśniącej kozetce, na tej kozetce, na której kładli się tylko Niemcy. Blade usta siniały, oczy uciekały w głąb głowy. Wiedział, że odchodzi i wiedział też, że nie zadali jej ani jednego ważnego pytania. Że nie zbadali ani jednej istotnej rzeczy. Tylko temperaturę, oddech, odruchy. Patrzyli na palec, zamiast na księżyc, który ten palec wskazywał. Że zaprzepaścili… że…

- Pana torba, doktorze.

  Sięgnął po nią jak drapieżny ptak - szybko i chciwie. Nie, nie podda się, uratuje!

- Oddychaj! Oddychaj!

  Reanimacja była taka rozpaczliwa i tak definitywnie skazana na niepowodzenie. Dziecko otworzyło usta, na chwilę wygięło ciałko w potwornym skurczu, wreszcie miękko obsunęło się na kozetkę. Cóż, była taka mała, taka lekka. Przyłożył stetoskop do stygnącej piersi… Cisza. Obrzucił wzrokiem zaciśnięte palce, zaświecił w szeroko otwarte oczy, przyłożył lusterko do ust… Nic. Nic! A więc… koniec? Już po wszystkim?

- Żyj. Żyj. Proszę… - potrząsnął rozpaczliwie chudymi ramionkami.

  Ciało zesztywniało. Nieruchome oczy wpatrywały się tępo w sufit.

  Marysia. Maria B. Atypowy przypadek. Zbiór notatek z blisko 90 godzin niczym niewytłumaczalnego istnienia.

  Położył delikatnie jasną główkę na kozetce. Pewnie nigdy się nie dowie, w jaki sposób wymknęła się z Instytutu. I, tego był pewien, żadna sekcja zwłok nie odpowie na żadne z dręczących go pytań… Pogładził dziewczynkę po sinej twarzyczce. Rozkład postępował w jakimś przerażającym tempie. Zapadłe oczy zatraciły swój błękitny kolor. Ona nie odeszła - raczej wyskoczyła, wydarła się życiu, wybiegła z impetem…

  Westchnął. Przez cały ten czas wmawiał sobie, że szuka źródła świadomości. Ale nie, szukał dalej. Pragnął zgłębić tajemnicę śmierci. Pragnął rozciąć skalpelem odwieczną zasłonę, zajrzeć za nią choć na chwilę i zrozumieć. A kiedy to jasnowłose dziecko przyszło do niego z tamtej strony istnienia, nie potrafił zadać nawet jednego pytania.

  Czemu teraz? Dlaczego nie zdążył, dlaczego nawet nie próbował spytać? Może… może widziała Matiasa i Helgę? Nie, to głupie. I co by jej powiedzieli? Jaką mogli by mieć dla niego wiadomość? A on? Co on mógłby im przekazać? On? Lekarz. Niemiec. Naukowiec.

  Nawet nie próbował robić rachunku sumienia. Ukrył twarz w dłoniach i zamarł w najgłębszym bólu.

KONIEC.


POWRÓT DO
STRONY OPOWIADANIA