Myśli rozrzucone
Izabela Degórska

W sobotę mieli do nas przyjść teściowie. Wszystko zrobiłam na błysk – w szafach poukładałam, kuchnię wyszorowałam, meblościanka pachniała lasem. Zostały tylko schody. I stało się – jak nie rypłam…! W ostatniej chwili złapałam się poręczy i tylko dlatego się nie połamałam. Ale wiadomo, siniaki, te sprawy. Kość ogonową sobie stłukłam… To zawsze lepiej brzmi niż takie „ale sobie tyłek obiłam”, nie? I guza na ręce zarobiłam. Kto by pomyślał, guza na ręce. A jednak! Sami zobaczcie, o, jeszcze tu widać.

Pokuśtykałam na kanapę i pomyślam sobie: „Posiedzę trochę, pozbieram się i będzie dobrze. I tak mała szkoda. Mogło być gorzej.” 

Pojęczałam, porozcierałam się i po małym kwadransiku polazłam z powrotem na górę, żeby mopa ze schodów zabrać. Wytrzeszczyłam oczy… i zbaraniałam, bo tam, koło mokrych sznurków takie skraweczki leżały. Jak mgiełka. Jedne szare, inne brązowe. Dużo brązowych. Trochę żółtych, dwa zielone i jeden fioletowy. Ki licho? Sama w chałupie byłam, to skąd to badziewie?!

Schyliłam się powolutku, bo tyłek stłuczony, biedro też, paluchem trąciłam takie jedno szare… A to… No tak, zgadza się, poznałam… To moje myśli! Pewnie kiedy tak walnęłam, z głowy mi powypadały. I co, miałam teraz z pustym łbem łazić? O nie, ja za dużo jęzorem mielę, żeby tak miał nikt nie zauważyć. No i ta lekkość w głowie… Właściwie nie lekkość – pustka. Straszna pustka. Taki balonik na szyi. Potrząsnęłam głową i poczułam jak mi się oczy o uszy w środku obijały… No, tego to już było za dużo. Podreptałam po koszyk wiklinowy, co go mam na poranne zakupy i zaczęłam je, te wszystkie myśli porozrzucane, do niego wkładać. Powolutku, delikatnie, żeby się nie podarły.

Spojrzałam na pełny koszyk, podrapałam się po swym pustym łbie i nagle zrozumiałam, że dopiero teraz mam problem.

Bo jak to z powrotem do głowy włożyć? Zjeść? To do brzucha wlecą, a potem… wiadomo. Pewnie i są tacy, co by chcieli, za przeproszeniem, wysrać wszystkie swoje myśli, ale nie ja. O, nie.

To może wepchać do nosa? Albo do ucha? Albo… obłożyć sobie nimi twarz… Taką jakby maseczkę sobie zrobić i czekać aż wsiąkną?

Pół dnia próbowałam i nic. Zostało mi już tylko jedno. Wzięłam szydełko i pomaluśku, pomaluśku zrobiłam sobie z nich czapeczkę.

Od tamtej pory się z nią nie rozstaję. Jak tylko rano wstaję, od razu zakładam i tak aż do wieczora. A raz na tydzień, delikatnie w mydełku przepiorę i na ręczniku suszę. I jak nowa. Jak nowa.

Dobrze mi w moich myślach, czyż nie?

KONIEC.


POWRÓT DO
STRONY OPOWIADANIA